Retromania, czyli jak zarobić na starociach

Retromania, czyli jak zarobić na starociach

Moda na stare przedmioty trwa w najlepsze od lat. O ile jeszcze można zrozumieć zamiłowanie – zarówno audiofilów, jak i gitarzystów – do charakterystycznego brzmienia lampowego wzmacniacza, to już powrót do łask innych technologii i urządzeń z czasów „słusznie minionych” jest dla mnie zjawiskiem zadziwiającym. Dlaczego ktokolwiek chciałby kupić i używać sprzętu oraz nośników analogowych pod każdym względem gorszych od współczesnych rozwiązań? Ba, jakimś cudem niektórzy są przekonani, iż stara taśma magnetyczna czy płyta z tworzywa brzmi lepiej, niż cyfrowy plik. I na to brzmienie są gotowi wydać absurdalne kwoty.

Poniższym artykułem rozpoczynamy na łamach EP nowy cykl felietonów, w których oddamy głos nie tylko naszym stałym Autorom, ale także Czytelnikom obdarzonym lekkim piórem i zainteresowanym podzieleniem się swoimi przemyśleniami na temat szeroko pojętej technologii. Zapraszamy do współtworzenia nowej rubryki!

Stary, (nie-)dobry nośnik analogowy

Płyty winylowe mają swój szczególny urok fizycznego nośnika, na którym wręcz widać nagranie. Technologia jest prosta do zrozumienia: ot, wytłoczony rowek o zmiennej głębokości i szerokości. W tych zmianach ukryty jest dyskretny sygnał analogowy, który wystarczy odczytać igłą sprzężoną z przetwornikiem piezoelektrycznym lub magnetycznym, wzmocnić, dopasować pasmo do krzywej RIAA i ponownie wzmocnić. Oczywiście płyta musi się obracać ze stałą prędkością 331/3 lub 45 obrotów na minutę. Od dekad dostępne są dedykowane układy stabilizatorów obrotów oparte na rezonatorach kwarcowych. Wcześniej realizowano to zadanie projektując odpowiednie przekładnie i silniki synchroniczne prądu zmiennego, których obroty zależały od częstotliwości napięcia sieciowego. Skoro technologia jest tak prosta, to dlaczego nowy gramofon polskiej produkcji kosztuje dwanaście tysięcy złotych? Tymczasem gramofon znanej marki Yamaha kosztuje maksymalnie 1/4 tej ceny, zaś sprzęt firmy Audio-Technica jest dostępny w cenie około 7...10% ceny audiofilskiego „Fryderyka”. Czym zatem różni się gramofon za niespełna tysiąc złotych od tego za dwanaście tysięcy? Ceną. Serio, urządzenie marki Audio-Technica może być nieco gorszej jakości, z większą ilością plastiku i bez drewnianej bazy, ale funkcjonalnie niczym się nie różni od gramofonu rodzimej produkcji kosztującego dziesięć razy więcej. Polski producent będzie się zarzekał, że to nieprawda, że ich napęd, projekt ramienia z igłą i elektronika są znacznie lepsze, ale w ostatecznym rozrachunku te elementy nie robią różnicy – sam nośnik jest bowiem na tyle niedoskonały, że typowe zabiegi „audiofilskie” nie poprawią jego jakości. Nie pomoże wzmacniacz z SNR 120 dB, gdy zakres dynamiki płyty to maksymalnie 70 dB (nowa płyta, nowa, dobrej jakości igła magnetyczna, doregulowana siła nacisku). Nie pomoże idealnie płaski i wyważony talerz, gdy same płyty nigdy płaskie i wyważone nie są – proces produkcji w końcu polega na brutalnym miażdżeniu tworzywa w rozgrzanej prasie, co wytłacza wzór z matryc w tworzywie, a potem na wystudzeniu tegoż, co nigdy nie zachodzi równomiernie i tworzy mikroskopijne naprężenia i odkształcenia materiału. Każdy specjalista od automatyki przemysłowej czy systemów kontroli potwierdzi, iż stworzenie napędu trzymającego stałe obroty z użyciem sprzężenia zwrotnego to nie jest duży problem i potrafi to chiński serwomotor za kilkaset złotych, przeznaczony do napędzania dużo cięższych od płyty winylowej maszyn – z precyzją często liczoną w ułamkach milimetra. Budowa specjalnego napędu do prostego mechanicznie gramofonu mija się zatem z celem i nie usprawiedliwia wysokiej ceny gotowego urządzenia. Ktoś jednak kupuje te urządzenia. I nie, „Fryderyk” nie jest jedynym gramofonem za grube tysiące – wiele małych, niszowych firm produkuje sprzęt „audiofilski” do odtwarzania prasowanych krążków z tworzywa. Moda na winyle trwa w najlepsze od czasów pierwszych komercyjnych magnetofonów szpulowych. I choć przez pewien czas płyty winylowe stały się na tyle niszowym produktem, że wiele tłoczni przestało działać, to od dekady nowe, często małe manufaktury odkupują stare maszyny, przywracają je do życia i wznawiają tłoczenie płyt, często w małych seriach. Proces jest na tyle skomplikowany, że każda maszyna tłocząca ma swoje „dziwactwa” i nawet dwie identyczne prasy mogą wymagać innych ustawień siły nacisku, temperatury i czasu tłoczenia. W końcu tworzone jest fizyczne medium. I choć cena produkcji płyt winylowych jest nadal wysoka, a urządzenia odtwarzające bywają drogie, nikogo to nie zraża i płyta winylowa przeżywa swój renesans.

Odbija to się też na rynku wtórnym – stare gramofony, produkowane przez dawne przedsiębiorstwo Unitra Fonica, osiągają ceny od tysiąca do ponad czterech tysięcy złotych. Gramofony marek zagranicznych, jak na przykład Technics, potrafią kosztować tyle, co nowy „Fryderyk”, mimo że mają więcej lat, niż ja. Nawet fatalne, niszczące płyty „Bambino” potrafi kosztować dwieście złotych, gdy za mniej niż 500 można nabyć chiński gramofon, który będzie o rząd wielkości lepszy. Najlepszą rzeczą, jaką można zrobić z „bambino” jest prosty „piecyk gitarowy” o miłym dla ucha, lampowym brzmieniu. Odtwarzanie na nim płyt tylko je zniszczy.

No to może wspomniane wcześniej taśmy magnetyczne? Do wyboru jest wiele formatów, ale dwa główne to taśmy szpulowe i kompaktowe kasety magnetofonowe. Te pierwsze były niegdyś podstawowymi nośnikami stosowanymi w studiach nagraniowych i rozgłośniach radiowych oraz wszędzie indziej, gdzie potrzebne były: duży zakres dynamiki i wysoka jakość dźwięku. Kasety magnetofonowe miały gorsze parametry, za to były znacznie wygodniejsze i pozwalały na odtwarzanie za pomocą przenośnych urządzeń mieszczących się w kieszeni albo przypiętych klipsem do paska. Kaseta pozwoliła na montaż odtwarzaczy w samochodach (rzecz wcześniej raczej niespotykana). Istniały gramofony samochodowe, ale były to produkty duże, ciężkie, skomplikowane i niewygodne, wymagające fizycznego przykręcenia płyty do talerza, by ta się nie chwiała i by igła, zamocowana na sztywnym ramieniu, zachowała idealną odległość od nośnika. Kaseta magnetofonowa miała też sporą pojemność: 60 lub 90 minut (były też kasety 120-minutowe, ale ich taśmy były delikatne i łatwo się rwały). Na początku pojawiły się magnetofony stricte utylitarne – reporterskie i dyktafony. Dość szybko jednak format kasety kompaktowej trafił w ręce miłośników muzyki, gdyż oferował faktycznie lepsze parametry od winyli, w wygodniejszej formie. Dość szybko rynki światowe zalały magnetofony różnej klasy, od modeli Hi-Fi, po towary podlejszego gatunku. Co ciekawe, w PRLu na początku produkowano magnetofony mechanicznie dobrze zaprojektowane, gdzie mechanizm był wykonany z metalu, podobnie jak koła zębate przekładni. Te mechanizmy licencyjne były niezniszczalne. Potem w ramach racjonalizacji, i to nie tylko w Polsce Ludowej, ale też w krajach zachodnich, metal zastąpił plastik, koła z mosiądzu zamieniono na poliamidowe, a nawet silniki elektryczne doczekały się integracji ze stabilizatorami obrotów. Teraz magnetofony od Unitry może nie dorównują cenowo gramofonom, ale nadal podłej jakości urządzenie z lat 80. potrafi kosztować kilkaset złotych. W tym jednak wypadku nowe produkty, które mają zaspokoić potrzeby fanów retro, są produkowane nie na bazie modeli Hi-Fi, ale na podstawie mechanizmów z końca ery tajwańskiej produkcji magnetofonów, zredukowanych do 90% tworzywa, często z monofoniczną głowicą słabej jakości. W tej sytuacji jednak trzeba sięgać po sprzęt używany, w tym po wczesne produkty starej Unitry. Modele późniejsze mają problemy natury „dentystycznej” – koła zębate z tworzywa często tracą zęby po 40 latach od daty produkcji.

Mam kolegę, który zbiera taśmy magnetofonowe. Nie wiem, w jakim celu, ale ma ich sporą kolekcję, w tym wyrobów polskiego Stilonu. O ile same opakowania szpul czy kaset mają bardzo ciekawe wzornictwo, o tyle zawartość wypada gorzej. Nawet w czasach świetności zdarzało się, że taśmy traciły swoją żelazową powłokę, brudząc mechanizm i głowicę. Po wielu latach od daty produkcji nośniki te są w jeszcze gorszym stanie. Taśmy marek zagranicznych, jak na przykład TDK, trzymały się o wiele lepiej. Warto też dodać, że same taśmy miały różne materiały magnetyczne, co wpływało na jakość nagrania i cenę. Taśmy typu I, czyli najpopularniejsze, jako materiału magnetycznego używały tlenku żelaza – były relatywnie tanie i miały wystarczająco dobrą jakość dźwięku, choć gorzej reprodukowały tony wysokie. Taśmy typu II używały dwutlenku chromu albo tlenku żelaza domieszkowanego kobaltem, co poprawiało zakres dynamiki i przenoszenie tonów wysokich, oczywiście kosztem ceny. Taśmy typu III łączyły warstwę tlenku żelaza i warstwę dwutlenku chromu, co dawało zalety taśm typu I i II, ale trudniej było doregulować dla nich prąd podkładu (niewielki sygnał wstępnie magnetyzujący taśmę), przez co nie zyskały dużej popularności. Taśmy typu IV używały czystego metalu: żelaza, chromu lub niklu, oferując najlepsze parametry dźwięku kosztem ceny. Tak czy inaczej zakres dynamiki kaset magnetofonowych wynosił typowo 50...56 dB i wynikał z relatywnie małej szerokości samej taśmy oraz niskiej prędkości posuwu. Do tego natura nośnika magnetycznego generowała dodatkowy szum, który był wyraźnie słyszalny w cichszych partiach nagrania. Ray Dolby opracował na to patent w formie systemu redukcji szumu Dolby A i Dolby B – ten drugi trafił na rynek konsumencki, ale działał tylko wtedy, gdy kaseta była nagrana i odtwarzana z użyciem magnetofonu wspierającego ten system. Dolby A był systemem bardziej skomplikowanym i przez to występował w sprzęcie profesjonalnym. Kolejne systemy: Dolby C, S, SR i X poprawiały jakość nagrań, ale pojawiły się za późno, by pokonać zyskującą popularność płytę CD.

Zagraniczni i krajowi audiofile są gotowi wydać krocie na wspomnianą wcześniej taśmę szpulową. Te zaś mają szereg zalet: zakres dynamiki typowo 80 dB, sporą długość i cztery ścieżki do wyboru. Magnetofon szpulowy marki Revox obecnie może kosztować tyle, co samochód – urządzenia takie występowały głównie w studiach nagraniowych, a na rynku wtórnym działa kilka firm, które skupują te magnetofony, dogłębnie je remontują i sprzedają zapaleńcom za ciężkie pieniądze. Nie widzę w tym sensu, ale… kto bogatemu zabroni?

Czytelniku, jeśli jesteś miłośnikiem winyli czy kaset, to ostrzegam, iż zamierzam teraz szargać świętości.

Nośniki analogowe są do bani! Zwłaszcza jeżeli porównamy je z cyfrowymi. Płyta CD-Audio ma zakres dynamiki 93 dB, podobnie jak dostępna na rynku konsumenckim od 1987 roku taśma DAT (Digital Audio Tape). Ta druga miała trudne początki, bo wydawcy muzyczni bali się bezstratnego kopiowania – kopiowanie nośników analogowych jest zawsze procesem stratnym. Potem na rynku pojawiły się pliki MP3, a wkrótce po nich odtwarzacze tychże. Część melomanów oraz wszyscy wydawcy zadrżeli, choć z różnych powodów. Wydawcy z powodu piractwa, melomani – z powodu jakości. Ci drudzy zakrzyknęli przeto: „Empetrójki masakrują dźwięk i są do bani” i mieli w tym rację. Format działa przez usunięcie tych informacji, których nie słyszymy, a resztę enkodując i kompresując. Na początku lat dwutysięcznych, gdy Internet był wolny i drogi, a dyski twarde małe, muzyka była enkodowana przez piratów dość agresywnie, często z przepływnością 128 kbps (lub mniejszą) i z redukcją jednego kanału tylko do informacji o różnicach, co jeszcze bardziej pogarszało jakość dźwięku. Teraz cyfrowe formaty stratne i bezstratne są wszędzie, a jakością przewyższają nawet te wczesne nośniki cyfrowe. Audiofil w ślepym teście nie odróżnia jednych od drugich. Dyski twarde, SSD czy karty pamięci są tanie jak barszcz, a wydawcy sprzedają cyfrową muzykę w formie usługi streamingowej, kontrolując rynek i walcząc z piractwem przez oferowanie wygodniejszego rozwiązania. Nośniki analogowe przegrały i tyle. Wracanie do tych technologii to sztuka dla sztuki i czysty, akustyczny masochizm.

Cmentarzysko zapomnianych technologii

Z zamiłowania jestem historykiem postępu naukowego i technologicznego. Fascynują mnie stare komputery i chciałbym kilka posiadać, jeśli nie w oryginale, to w formie funkcjonalnych replik. I nie mam na myśli maszyn sprzed dwudziestu czy trzydziestu lat, lecz komputery z lat 50., 60. i 70. ubiegłego wieku. Komputery, dla których 128 kilosłów pamięci to było dużo, a dysk o pojemności 20 MB służył wielu użytkownikom. Urzekła mnie magia migających lampek, programowania za pomocą przełączników i możliwość widzenia na własne oczy, jak program wykonuje się za każdym razem, gdy wciśnie się przycisk lub pstryknie przełącznikiem „Single Step”. Współczesny komputer to przy tym niepojęta, czarna skrzynka, w której roją się dziesiątki programów i setki procesów, których nie rozumiem i nie zrozumiem. Stare komputery były o wiele prostsze. Co nie zmienia faktu, że nie zamienię mojego peceta, na którym piszę te słowa, na w pełni sprawną Odrę 1305 czy DEC PDP-8. Choć kompletny i sprawny komputer IBM z serii System/360 już by mnie kusił.

Dziwi mnie natomiast trwająca od jakiegoś czasu moda na retrokomputery i retrokonsole. Po co kupować kosztowną reprodukcję konsoli Atari 2600 czy komputera Commodore 64, w których to siedzi procesor ARM albo/i układ FPGA, emulujące oryginał i oferujące garść gier z epoki? Za 200...300 złotych można kupić kieszonkową konsolkę z Chin, z moralnie wątpliwą biblioteką dziesiątek tysięcy gier na każdą konsolę, każdy domowy komputer i każdy automat arcade, od lat 70. po czasy PlayStation 2 czy Nintendo Wii. Zresztą nie trzeba nawet tego robić, bo dostępne są programowe emulatory i biblioteki pirackich ROMów czy archiwa obrazów taśm i dyskietek. Nie trzeba wydawać ani złotówki, by pokazać dzieciom, jak w 1986 roku wyglądała przełomowa grafika w grach (ten koszmar możemy im zaserwować za darmo, by potem zrozumiały, dlaczego ich rodzice nie do końca są normalni – to przez trudne dzieciństwo).

Istnieją jednak ciekawe projekty z pogranicza retro i współczesności, dla przykładu: Commander X16 oraz OtterX. Oba „retrokomputery” używają mikroprocesora W65C02 firmy WDC, będącego współczesnym klonem układu MOS 6502, znanego z komputerów Commodore czy konsol NES (w Polsce zwanych Pegazusami i sprowadzanych we wczesnych latach 90. z Tajwanu przez założycieli marki Hoop) oraz wielu innych komputerów, konsol i urządzeń przemysłowych. Commander X16 wiernie odtwarza doświadczenia używania komputera Commodore 64, ale oferuje przy tym współpracę ze standardowymi klawiaturami i myszkami, gniazda kontrolerów SNES i wiele innych udogodnień. Projekt ma dwie wady: wysoką cenę (349 dolarów + koszty wysyłki) i konieczność użycia oryginalnego układu Yamaha YM2151 (syntezator FM OPM). OtterX to tańszy klon tego projektu, na mniejszej płycie (mini-ITX), w formie zestawu do samodzielnego montażu (za 275 dolarów + koszty wysyłki). Twórca jednak udostępnia całą dokumentację, więc w teorii każdy może sobie zamówić płytkę u swojego ulubionego producenta w Chinach, a następnie samemu złożyć całość. Autor poprawił kilka błędów oryginalnego projektu, jak i kartę VERA, oznaczoną jako VERAX. Twórca projektu oferuje też specjalną płytkę zawierającą procesory W65C02 i W65C816 (ten drugi stanowi 16-bitową wersję modelu 6502). Twórca OtterX stworzył także emulator układu YM2151 w formie małej płytki z układem FPGA Lattice ICE40, którego można używać jako przetwornik DAC: zamiast oryginalnego i nieprodukowanego już YM3012 albo typowego układu DAC I²S. Sam ten moduł jest na tyle ciekawy, że mam ochotę go zakupić (40 dolarów z wysyłką do Polski) i wykorzystać w jakimś projekcie audio.

Wspomniałem wcześniej o DEC PDP-8. Czytelnik może zwrócić uwagę, że istnieje projekt PiPDP-11, czyli emulator późniejszego komputera firmy Digital Equipment Corporation, z własną płytką udającą panel kontrolny i pracujący na Raspberry Pi. Emulowanie komputera 16-bitowego o wydajności 0,2–1 MIPS i pojemności pamięci RAM – przeważnie – 64 kB...1 MB na 64-bitowym komputerze (mającym 512 MB pamięci RAM i wydajność powyżej 1000 MIPS) to nie jest żadne wyzwanie. Dlatego takie projekty całkowicie mnie nie interesują. Generalnie nie interesuje mnie żaden projekt z komponentem sprzętowym, w którym emulacja programowa jest realizowana na układzie trzy rzędy wielkości wydajniejszym od oryginału. Wyzwaniem byłoby zrealizowanie takiej emulacji na układzie 16- lub 32-bitowym, mającym poniżej 50 MIPS. Moim skromnym marzeniem jest stworzyć emulator PDP-8 na układzie PIC24/dsPIC oraz sprzętową emulację komputera Odra 1305/SKOK na układach CPLD lub małych FPGA. Definitywnie do tego drugiego rozwiązania przydałby się stosowny kurs.

Skoro było o starych komputerach, to warto wspomnieć też o technologiach powiązanych, które także już odeszły w niepamięć. Kto z Czytelników pamięta czasy, gdy programy i gry były na dostępne dyskietkach? Kto pamięta kartridże do różnych konsol, od Atari 2600 po GameBoya? Albo używanie kaset magnetofonowych do przechowywania gier? Ponoć w latach 80. jeden z pracowników Polskiego Radia późną nocą puszczał taśmy z programami, by słuchacze mogli sobie zgrać kopie z radia, ale osobiście myślę, że może to być kolejna miejska legenda, jak ta o czarnej Wołdze. Tak czy inaczej nośniki taśmowe z programami czy grami zniknęły wraz z erą ośmiobitowych komputerów i nawet retromaniacy używają emulatorów na bazie kart SD lub CF. ZUS ostatni raz zamawiał dyskietki 3,5” 1,44 MB w 2008 roku, za to w imponującej ilości 130 tysięcy sztuk, dzięki czemu instytucja stała się na krótko pośmiewiskiem w polskim Internecie. Dobrze, że nie potrzebowali dyskietek 5,25” czy 8”. Spośród magnetycznych nośników danych tylko twarde dyski mają się naprawdę dobrze, a profesjonaliści używają taśm LTO o pojemnościach dochodzących do 30 TB (dla LTO10). Przydałby mi się skromniejszy streamer LTO3 albo LTO4, ale to urządzenia typowo serwerowe, które trudno skłonić do pracy ze zwykłym komputerem domowym.

Kilka lat temu przeglądałem znany portal aukcyjny, a konkretnie dział używanych oscyloskopów analogowych. Uderzyły mnie wtedy dwie rzeczy: mocno zawyżone ceny sprzętów starszych ode mnie o dobre 10...20 lat oraz jedna, szczególna oferta oscyloskopu analogowego, opisanego jako „vintage, retro, loft”. Stan techniczny? Nieznany, ale się włącza. Parametry? Sprzedawca nie wie. Ale jak ładnie będzie wyglądać na półce. Cena? Porównywalna z dwukanałowym oscyloskopem cyfrowym z dolnej, ale użytecznej półki. Obecnie takie oferty trafiają się dużo rzadziej, ale wciąż nie brakuje oscyloskopów analogowych o przeciętnych parametrach i cenach porównywalnych z nowym DSO o 2...3 razy szerszym paśmie, takich marek jak Hantek, Owon czy UNI-T. Swoją drogą, wśród innych produktów vintage/retro/loft znalazłem kiedyś kompletny automat telefoniczny na żetony, używany przez TP S.A. jeszcze we wczesnych latach dwutysięcznych, w czasach mojego liceum. Co ciekawe, taki automat pozwalał na dłuższą rozmowę na jednym żetonie (3 minuty to był standard), trzeba było jedynie w odpowiednim momencie uderzyć kolanem w spód automatu, dzięki czemu żeton przelatywał przez czujnik w mechanizmie wrzutowym dwa razy: raz do góry i raz na dół. Powiedziałem o tym koledze z klasy, który metodę przetestował wieczorową porą w internacie. Metoda zadziałała, ale wraz z żetonem w mechanizmie podskoczyły wszystkie żetony w skarbonce. Huk był znaczny.

Teraz budek telefonicznych już nie ma, zniknęły nawet niebieskie i srebrne Urmety oraz tzw. „Jajka”, które można było otworzyć wyciągając uszczelkę spomiędzy połówek obudowy i trochę nią manipulując. Nie, żeby to komuś coś dało bez sporej ilości wiedzy i odpowiednich narzędzi, jak chociażby klonu karty serwisowej. W roku 2001 czytałem o tym, jak grupa phreakerska (phreaking – hacking systemów telefonicznych, głównie budek, celem dzwonienia za darmo, zwłaszcza międzymiastowo; dziś praktycznie zapomniane zjawisko, nie licząc kilku krajów rozwijających się) „Urmet Developers” stworzyła nagrywarkę kart telefonicznych na bazie mechanizmu czytnika skradzionego z budki, a także programowy emulator kart chipowych na mikrokontrolerze Atmela. Niestety dla nas, zwykłych nastolatków zainteresowanych elektroniką i darmowymi rozmowami, te narzędzia i kody źródłowe nie były dostępne. Młodsi Czytelnicy nie pamiętają raczej tych czasów, gdy rozmowa telefoniczna na ulicy wymagała stania przy ścianie lub słupie z budką na żetony lub karty, a posiadanie jakiegokolwiek telefonu komórkowego było zarezerwowane dla ludzi biznesu i to tych dobrze zarabiających. Teraz takie budki można znaleźć tylko w muzeach, albo czasem na aukcji, by móc urządzić sobie loft w stylu vintage. Do zestawu brakuje jeszcze saturatora, telewizora „Rubin” albo „Jowisz” i pralki „Frani” z maglem. Ale kto wie, może wróci moda ina te klasyczne urządzenia domowe. Dwie dekady temu była widoczna moda na pralki typu „Frania” od różnych producentów, gdyż świetnie pasowały do skromnych lokali i budżetów typowych studentów. Teraz w modzie są pralki i pralko-suszarki z „AI”, czyli czymś, co kiedyś nazywaliśmy programatorem. O, kolejna zapomniana technologia: programator, w którym gałka połączona była z bębnem, na którym znajdowały się wycięcia, a kilka krzywek przesuwało się po tych wycięciach, przełączając pracę silnika, pompy wody brudnej czy zaworu wody ciepłej, a także innych elementów. Z tyłu zaś niewielki silnik synchroniczny obracał bęben (i zarazem gałkę) za pomocą serii przekładni, by jeden program na 1/8 obrotu trwał godzinę lub dłużej. Takie programatory były jeszcze w użyciu we wczesnych latach 90., ale dość szybko wyparły je elektroniczne sterowniki na mikrokontrolerach, w tym 8051 – układzie, który w różnych formach i wariantach wciąż jest bardzo popularny i stosowany w elektronice (także konsumenckiej).

Model biznesowy na „retro”

Duże korporacje od jakiegoś czasu wypuszczają na rynek produkty konsumenckie, które – jeśli same nie są reinkarnacją zapomnianych urządzeń – to przynajmniej naśladują je wyglądem. I tak nic nie stoi na przeszkodzie, by kupić sobie radio DAB+, które stylem przypomina radia lampowe lat 50. Nowe magnetofony z marnymi mechanizmami, ale wyglądem a’la lata 80. i 90.? Proszę bardzo. Ba, można kupić nawet telefon komórkowy na wzór legendarnej, pancernej Nokii 3310. O retrokonsolach i retrokomputerach już wspomniałem wcześniej. Tylko czekać, aż ktoś wypuści DSO z wyglądem starego oscyloskopu analogowego. Na rynku wciąż są dostępne multimetry analogowe czy lutownice transformatorowe dla tych elektroników, którzy zatrzymali się w latach 80. ubiegłego wieku. Polecanie początkującym lutownicy innego typu niż oporowa z kontrolą temperatury (z lub bez stacji hot-air) uważam obecnie za propagowanie szczególnie patologicznych zachowań, co moim zdaniem powinno być ścigane prawem...

Warto też pochylić się nad kreatywnymi „biznesmenami”, którzy na znanych portalach aukcyjnych i ogłoszeniowych próbują przehandlować wygrzebane ze strychów i piwnic, kupione na pchlich targach czy znalezione na śmietniku sprzęty starej Unitry bądź wyroby samochodo-podobne FSO czy FSM jako jako pamiątki z przeszłości i przykłady piękna polskiej inżynierii. Jeśli Czytelnik jest miłośnikiem makaronu, to zapraszam do zwiedzania wnętrz radiomagnetofonów Unitry, w niektórych jest tego tyle, że nic, tylko otwierać włoską restaurację. Dziesiątki cienkich, kolorowych przewodów, łączących najróżniejsze punkty na płytkach drukowanych, wykonanych z (często) wątpliwej jakości laminatu. Jeśli mamy szczęście, znajdziemy też gniazda i wtyczki będące sowiecką odpowiedzią na goldpiny. Jakość ich była tak niska, że do urządzeń trafiały już fabrycznie zaśniedziałe, więc nawet ówcześni serwisanci ich nienawidzili. Ale sprytny Polak bez problemu wciśnie naiwnemu klientowi produkt niesprawny twierdząc, że sam nie sprawdzał i sprzedaje sprzęt taki, jaki jest. Caveat emptor, innymi słowy.

To na co może się skusić współczesny miłośnik retro? O absurdalnych cenach gramofonów już wspominałem. Za trochę ponad 3500 złotych (w chwili pisania tego artykułu) można nabyć amplituner Unitra Elizabeth Stereo DST-202. Ten reprezentant piękna polskiej inżynierii z 1973 roku ma wątpliwą użyteczność: na falach długich i tak jest słyszalna „sieczka” od przetwornic, a UKF może wymagać przestrojenia na zakres 88...108 MHz. Wzmacniacz mocy 2×10 W też nie wprawi w zachwyt, a może wymagać naprawy po tylu latach. Czytelnik lepiej zrobi, jeżeli zbuduje własny wzmacniacz i przedwzmacniacz. Projektowanie takiego układu od zera to niezła przygoda w świecie elektroniki analogowej, ale dla bardziej leniwych Czytelników w ofercie AVT są dziesiątki, jeśli nie setki kitów audio. Sam mam do skończenia taki zestaw oparty o 2×LM3886T, czyli popularny wśród budżetowych audiofilów wariant wzmacniacza GainClone. Wspominałem już o problematycznych magnetofonach z epoki. Na tym też się zarabia. Pamiętam te czasy, gdy stare „Jowity” leżały stertami pod śmietnikami, obok stosów „Rubinów” i „Jowiszy” wypartych z domów przez tanie telewizory i radiomagnetofony z zachodu. Oczywiście nie tylko uznanych marek, ale też ich podróbek, kupionych tanio na bazarach: telewizorów Panasonix, walkmanów Somy, czy chińskich klonów Pegazusa (który sam był klonem NESa z Tajwanu), sprzedawanych jako PolyStation. Swoją drogą nawet te tanie kopie są popularne na rynku retro, co dowodzi, iż na każdym szmelcu można zarobić. Vide sprzedawane niegdyś 200 złotych „duże fiaty” z FSO potrafią kosztować 10...20 tysięcy złotych, a rekordowa cena w ogłoszeniu, które widziałem, wynosiła 34 tysiące złotych. Kto by chciał jeździć tym motoryzacyjnym troglodytą, nie mam pojęcia.

Jaką przeszłość przyniesie przyszłość?

Retromania dosięgła lat 80. kilka lat temu, wraz ze wzrostem zainteresowania komputerami ośmiobitowymi z epoki. Spodziewam się, że następne będą komputery z wczesnych i późnych lat 90., czyli modele od 486 do Pentium II i pierwszych akceleratorów 3D. Remake’i i remastery gier z lat dwutysięcznych pojawiają się już od paru lat. W branży audio czeka nas powrót płyt CD, discmanów, a później odtwarzaczy MP3. Ciekawe, czy powrócą też odtwarzacze MD (MiniDisc). Wśród fanów ruchomych obrazów renesans przeżyje taśma VHS, już teraz będąca cichą bohaterką twórców tzw. „analog horror”, gatunku filmowego popularnego na YouTube. Ciężko jest komputerowo uzyskać realistyczny wygląd zdegradowanego nagrania, wykonanego kamkorderem na taśmie VHS-C czy Hi8. Nie będę jednak namawiać Czytelników do zbierania tego sprzętu, bo mimo wszystko mam nadzieję, że trend retromanii umrze czym prędzej, a nam pozostanie tylko podziwiać nowe urządzenia wyglądające jak starocie z czasów dawno minionych.

Paweł Kowalczyk, EP

Artykuł ukazał się w
Elektronika Praktyczna
wrzesień 2025
Elektronika Praktyczna Plus lipiec - grudzień 2012

Elektronika Praktyczna Plus

Monograficzne wydania specjalne

Elektronik listopad 2025

Elektronik

Magazyn elektroniki profesjonalnej

Raspberry Pi 2015

Raspberry Pi

Wykorzystaj wszystkie możliwości wyjątkowego minikomputera

Świat Radio listopad - grudzień 2025

Świat Radio

Magazyn krótkofalowców i amatorów CB

Automatyka, Podzespoły, Aplikacje listopad - grudzień 2025

Automatyka, Podzespoły, Aplikacje

Technika i rynek systemów automatyki

Elektronika Praktyczna grudzień 2025

Elektronika Praktyczna

Międzynarodowy magazyn elektroników konstruktorów

Elektronika dla Wszystkich grudzień 2025

Elektronika dla Wszystkich

Interesująca elektronika dla pasjonatów